O planach wyjazdu na Kazbek dowiedziałem się przed świętami Bożego Narodzenia 2009. Sam wtedy myślami byłem daleko na Syberii, gdyż planowałem wybrać się w Sajany Wschodnie i wejść na ich najwyższy szczyt – Munku Sardyk. Skład się posypał, plany zostały odłożone na 2011, a do tego szczęśliwie zadzwonił do mnie Sebastian (kierownik „Intersport Kazbek Expedition 2010”) z pytaniem „Jedziesz do Gruzji? Wchodzimy na Kazbeka.”. Nie zastanawiałem się długo. Kusiły wysokie szczyty. Ekipa zebrana przez Sebastiana miała już za sobą kilka szczytów czterotysięcznych, ja nigdy nie byłem nawet na trzytysięczniku. Będą to więc dla mnie zupełnie nowe doświadczenia, sprawdzę jak mój organizm reaguje na wysokość. Co prawda do tej pory, czyli przez ostatnich dwadzieścia lat, dość dużo chodziłem po górach, w tym ostatnio większość w zimie, jednak najczęściej były to Tatry, Bieszczady i Gorce.
W blogu chciałbym opisać Wam całą historię wyjazdu do Gruzji, począwszy od przygotowań aż do (mam nadzieję) szczęśliwego powrotu na kraju. Nie ustalam sobie żadnej wewnętrznej cenzury (w końcu czyż nie na tym polega blog?), dlatego oprócz opisów przygotowań poczytacie sobie też o tym, co dzieje się w głowie człowieka po raz pierwszy wchodzącego na wysoką górę. Bo dla mnie Kazbek to wysoka góra.
Szczególnie wielką frajdę sprawia mi biwakowanie na śniegu. Lubię wsłuchiwać się w ciszę siedząc wieczorem w namiocie i patrzeć w gwiazdy wychodząc na nocne siku. Chyba właśnie z tego względu zrezygnowałem z zabierania sik-butelki do śpiwora. Nocne (przy świetle księżyca) i poranne (ach ten brzask!) widoki na góry wynagradzają mi wszystkie trudy jakie poniosłem podchodząc gdzieś wysoko na przełęcz. W ramach przygotowań do wyprawy kilka razy tej zimy wybrałem się na zimowe biwaki w Tatry. I dziękuję w tym miejscu wszystkim filancom łaskawie przymykającym oczy, gdy mijali mnie na szlaku, domyślając się rzecz jasna gdzie kieruję moje kroki.
Nie spodziewałem się że organizacja takiej wyprawy, szczególnie gdy trzeba pozyskać środki od sponsorów, to będzie aż takie czaso- i pracochłonne przedsięwzięcie. W tym momencie, gdy mamy już jedenastu sponsorów i sześciu patronów medialnych, mogę spokojniej odetchnąć i powiedzieć, że będziemy wyposażeni we wszystko, co niezbędne żeby w zdrowiu wrócić do domu. Wymagało to jednak ze strony mojej, Sebastiana i Agnieszki setek maili i dziesiątek telefonów, stworzenia pakietu sponsorskiego, założenia strony internetowej (www.kazbekexpedition.pl), jak również wielu rozmów, w trakcie których książka „Jak wywierać wpływ na ludzi” sprawdziła się znakomicie.
Kilka dni temu wpadł mi w ręce marcowy numer npm-u, gdzie Łukasz Długowski w swoim artykule pisze o problemach napotykających ludzi, którzy organizują wyprawę i próbują znaleźć na nią środki. Czytając artykuł widziałem siebie z przed dwóch miesięcy, kiedy z bólem głowy zastanawiałem się, dlaczego to właśnie nam a nie komuś innemu ma pomóc ta czy inna firma. Potem przyszło otrzeźwienie: przecież my nie tylko bierzemy, ale mamy też dużo do zaoferowania. Więc to w zasadzie nie „sponsoring” ale „współpraca”. I podchodząc o tej strony do współpracy z firmami, moim zdaniem można osiągnąć oczekiwany efekt.
W ciągu ostatnich dwóch miesięcy plan wyprawy krystalizował się od prostego „Jedziemy do Gruzji i wchodzimy na Kazbek” do „Jedziemy do Gruzji, wchodzimy na Kazbek, potem Swanetia i próba wyjścia na tamtejsze czterotysięczniki, a w międzyczasie dużo kontaktu z miejscową ludnością, historią i kulturą.”. Po prostu szkoda byłoby pojechać tam na cały miesiąc i spędzić go wyłącznie na wysokogórskiej aktywności. Stawiamy wspinaczkę zdecydowanie na pierwszym miejscu, ale to nie znaczy że zamykamy oczy na przyrodę i kulturę. A jest na co popatrzeć.
Ekipa wyjazdowa pierwotnie liczyła pięć osób. Potem do pierwotnego składu (Sebastian, Agnieszka, Rysiek i dwóch Grzegorzów) dołączył Bogdan z Opola i Dawid z Częstochowy. Dawid ujął mnie jednym wydarzeniem. Na ostatnim zimowym biwaku w Tatrach po wyjściu na jeden ze szczytów grzbietu Ornaka, po prostu wziął łopatę i wykopał sobie jamę w śniegu, robiąc to tak naturalnie jakby całe życie spędzał w ten sposób ferie zimowe. Po zejściu dowiedziałem się że pierwszy raz nocował w śniegu. A więc wystarczy chcieć! Nie zastanawiałem się długo nad zaproponowaniem mu udziału w wyprawie.
Wciąż myślę o Sajanach jak o niespełnionej miłości i wiem że tak długo planowany wyjazd musi w końcu dojść do skutku. Gruzja będzie jakże miłym etapem do niego prowadzącym. W trakcie rozmów z Sebastianem okazało się, że obaj wyjątkowo lubimy zimę, więc koncepcja zimowej Syberii na turach powoli nabiera realnych kształtów. To już nie byłyby góry, ale raczej wyżyny wschodniej jej części, może dolina którejś z wielkich rzek? Już nie boję się marzyć, skoro wiem że w trakcie realizacji osobistych zamierzeń nagle okazuje się, że mnóstwo ludzi trzyma za Ciebie kciuki i chętnie Ci pomoże choćby dobrym słowem.
Zeszły tydzień większość naszej ekipy wyjazdowej spędziła w Tatrach na wyjeździe treningowo-kondycyjnym. Skorzystaliśmy z uprzejmości Tarnogórskiego Klubu Turystyki Jaskiniowej (oraz z jego sprzętu), dołączając do ich obozu zimowego. Część ekipy próbowała ski-turów (wszyscy mieli siniaki), wszyscy spróbowali wspinaczki lodowej. Szczególnie zachwyciły nas lodospady. Wspinaliśmy się na „Mrozekov l’ad” w Dolinie Białej Wody, pięknej pięćdziesięciometrowej lodowej ścianie. Lód oczywiście miał cudowny szmaragdowy odcień, na zdjęciach rzadko kiedy udaje się go oddać ale w pamięci pozostaje na zawsze… Osobiście nie spodziewałem się że jest to zajęcie wymagające tak dobrej techniki. Zawsze wydawało mi się, że wystarczy porządnie pie… w lodową ścianę i to wystarczy. Owszem wystarczy, ale nie na długo… po dwudziestu metrach okazuje się że taka siłowa taktyka powoduje bardzo szybkie zmęczenie mięsni. I dopiero późniejsza obserwacja wspinających się Szymona i Przemka z TKTJ uświadomiła mi, jak ważny jest ruch nadgarstka i kąt wbicia dziaby w lód. Na miejscu i własnych skórach przekonaliśmy się też jak ważne są dobrze trzymające buty i prawidłowo dopasowane raki.
Wybraliśmy drogę lotniczą do Gruzji jako najszybszą, choć wcześniej braliśmy też pod uwagę drogę lądową oraz lądowo-morską. Koncepcje upadły, ponieważ wcale nie okazały się dużo tańsze, natomiast z pewnością zajęłyby nam znacznie więcej czasu. Po dojeździe do Lwowa wsiadamy w samolot do Kijowa, tam 12-godzinne oczekiwanie na przesiadkę i już lot do Tbilisi. Z powrotem dokładnie tak samo. Koszt okazał się w umiarkowany, lekko przekroczyliśmy tysiąc złotych. Jak wiemy z relacji, dojazd do miejscowości Kazbegi u podnóża szczytu nie będzie kosztował więcej niż kilkanaście złotych.
Wszystkie relacje z wypraw do Gruzji donoszą o zupełnym braku gazu w kartuszach, w związku z tym w ostatnim czasie wraz z Sebastianem doktoryzowaliśmy się w kwestii kuchenek wielopaliwowych. Ja zdecydowałem się na Colemana Feather Stove, Sebastian wybrał MSR XGK. Z pewnością napiszemy o swoich „wrażeniach z jazdy”. Bardzo żałuję że nie zabiorę swojego Primusa z katalizatorem, jest lekki i chodzi jak burza, wręcz „przypala śnieg”.
Ograniczenia wagowe bagażu przewożonego w samolocie spowodowały, że jednym z najważniejszych elementów sprzętu zabieranego na wyprawę stała się jego waga. Pod tym kątem analizujemy katalogi, zastanawiając się który model plecaka czy namiotu wybrać. A różnice bywają ogromne, sięgające w przypadku plecaków nawet kilograma. Oczywiście nie można w tym całym procesie minimalizacji wagi przesadzić w druga stronę. Wiele jest rzeczy, które jeśli mają być wytrzymałe i trwałe, muszą swoje ważyć. Jednak główne pytanie brzmi: z czego można zrezygnować? Jeden z wielkich podróżników czasów Oświecenia miał dobry pomysł: przed każdą wielką wyprawą kazał sporządzać trzy listy. Na jednej pisano wszystko, co jest potrzebne, na drugiej to co niezbędne, na trzeciej wreszcie tylko to co absolutnie konieczne do przeżycia. Potem ów podróżnik kazał dwie pierwsze listy wyrzucić a na trzeciej kreślił dopisek „zredukować o połowę”. W ten sposób miał dokładnie to, czego potrzebował. Obecnie zastanawiam się czy nie przyjąć jego taktyki. A na pewno przeprosiłem się z excelem. Tym bardziej, że do naszego bagażu musimy jeszcze doliczyć ze dwa kilo banerów reklamowych wszelakiej maści. Cóż, to jeden z niematerialnych kosztów wyprawy…
Copyright © 2014 by gorskieblogi